O Manciu, synku Mamci

Pewien manat, bardzo zwinny,
był od swoich braci inny.
Gdy przyglądał się delfinom,
robił to z zazdrosną miną.
Chciałby skakać przez obręcze
i odbijać piłek więcej
niż te z najsprytniejszych ssaków
lub szybować pośród ptaków.
Czyżby miał w tym wielki fart?
Manat jaskółką?? To nie żart?!

– Manciu, ptaki mają skrzydła,
a nam ciężar stworzył sidła.
Pomyśl tylko choć przez chwilę,
jaki z ciebie jest… motylek.
Nas tu chroni gruba skóra,
ptakom zaś potrzebne pióra.
Mamy w bród hiacyntów, alg,
a tam w górze głód, chłód i dal…
Morze naszym przyjacielem,
nie rozumiesz, jak to wiele?

– Mamciu, ja to świetnie wiem,
lecz i tak fruwać bardzo chcę!!!
Znam kilka latających ryb,
a więc latanie to nie wstyd.
I zapoznam się z Księżycem,
który świeci smutnym licem.
Może go to uraduje,
że z nim manat straż sprawuje.
Sam ustawię tam latarnię,
nocnym markom będzie raźniej.
Nawet głuptak oraz łyska
wnet odkryją, gdzie jest przystań!
Nie zabłądzi nikt z pingwinów
do zatoczki dla morświnów.
Nie zabłąka się też foka,
gdy latarnia lśni z wysoka.

– Dobre, Manciu, masz serduszko,
Ale szepnę ci na uszko,
że aż Księżyc się uśmiecha…

– Sto i jedna z nim pociecha!