Wokół Gonzala

Bywają ludzie, których osobowość potrafi przyćmić to, w czym uczestniczą. Coś podobnego zdarzyło się Janowi Peszkowi w roli Gonzala. Zupełnie olśnił widzów. Do tego stopnia podniósł rolę tego argentyńskiego pederasty na obezwładniający poziom, że Sylwia z trudem mogła przypomnieć sobie kwestie innych aktorów. To nie była gra, to był nieustanny popis podfruwania, stroszenia piórek, wdzięczenia się, tokowania. Chód na miękkich stopach nie byłby czymś niezwykłym, ale te omotujące, ptasio- kocie ruchy, łaszenie się, owijanie elastycznym ciałem, które zdawało się przedłużać zwiewność kostiumów,  czyniły Gonzala Jana Peszka tak przekonującym, że zaczynało się myśleć, czy przypadkiem nie ma tego we krwi. Iluzja, która przechodzi w rzeczywistość.

To właśnie powinno być miarą doskonałego aktorstwa. Szczególnie czerpiącego pełnymi garściami ze świata prawzorców, nie tylko greckich, bo tam zjawisko homoseksualizmu było zupełnie inaczej traktowane niż w ujęciu Gombrowiczowskim.  Po takim występie nie dziwi reakcja prezydenta Łodzi, który pocałował Jana Peszka w rękę, wręczając mu jakąś nagrodę.

Dla Sylwii, dziewczyny z prowincji, „Trans- Atlantyk” był nie tylko odkryciem teatralnym, ale też obyczajowym. Oddać bardzo sugestywnie osobowość homoseksualisty udawało się wielu autorom, choćby J. Andrzejewskiemu, ale zagrać tak, jak to zrobił Jan Peszek- tego Sylwia nigdy nie widziała. Postanowiła więc pójść na to przedstawienie jeszcze raz. No, powiedzmy, że chciała dokładnie usłyszeć i odebrać pozostałe kwestie. Z taką decyzją wracała wąskimi uliczkami do akademika. No właśnie, najgorsze były te powroty. Nagle z bramy wyszedł jakiś człowiek i zbliżając się do Sylwii, wyjął zza pazuchy siekierę, po czym na ułamek sekundy zawiesił ją tuż nad głową dziewczyny. Ta nie mogła zrobić nic innego, jak iść dalej, wiedziała, że nie zdoła biec. W tamtej chwili straciła energię równą mniej więcej tygodniowi życia, ale czego się nie robi dla teatru. Dowcipniś odwrócił się na pięcie i poszedł swoją drogą. Można przyjąć, że z jakiegoś powodu przeszła mu złość, a może po prostu Sylwia miała jeszcze długo pouczestniczyć w różnych widowiskach… A jeśli był to prawdziwie Gombrowiczowski typ- realizujący podszepty swojej podświadomości z nieskrępowaną swobodą, bez liczenia się z jakimikolwiek normami i przeżyciami innych…

Na następny spektakl zaprosiła do Łodzi siostrę. Na takie przedstawienie przecież warto pokonać ponad dwieście kilometrów.

8.03.10

Ze zbioru małych próz, sylwy współczesnej, Sylwia rerum, wydanejw 2018 roku przez Towarzystwo Przyjaciół Ostrołęki, s. 173