„Testament psa”

Był to kolejny  samotny wyjazd do teatru. Zawsze teatr miał mniej zwolenników niż kino, dlatego znacznie trudniej dawało się kogoś namówić na dobrą sztukę. Sylwia myślała, że po dwudziestu latach  obcowania z teatrem jako widz nic jej już w tej dziedzinie nie zaskoczy, a jednak. I nie chodzi o treść. Rzeczywiście temat można było uznać za drażliwy, zwłaszcza w katolickim kraju. Ceremonia pogrzebowa psa, uzależniona tylko od wysokości kwoty, w niezawoalowany sposób ukazywała bolesną prawdę o braku  czy zaniku duchowości wśród kleru. Twórcy widowiska nie przebierali w środkach. Tylko czy sztuka miała szansę znaleźć właściwych adresatów? Sylwia przez tyle lat nie natknęła się nigdy w teatrze na ludzi w koloratkach. To prawda, że mogli się rozminąć. A jeśli uznawali za świątynię ducha tylko prawdziwe świątynie… To nawet byłoby piękne, gdyby zawsze łączyło się z charyzmą i głęboko sięgającą duchowością.  Ale praktyka jak zwykle odbiegała od wyobrażeń.

Podczas samotnych wypraw do teatru Sylwia zazwyczaj nie wychodziła na antrakt do foyer. Wtedy przeglądała program, mogła też w ciszy pomyśleć o tym, co zobaczyła. Ale tym razem te rutynowe zajęcia zostały brutalnie przerwane. Bileterka z teatru Rozmaitości bezceremonialnie podeszła do niej i poprosiła o opuszczenie widowni. No nie, coś takiego w teatrze. Czyżby jej obecność była aż takim utrudnieniem dla rzeczywiście dość słabo działającej klimatyzacji? A czy ktoś tu pomyślał, jak czuje się samotny widz w pełnym pogrupowanych ludzi w foyer? To już nie był tylko dyskomfort psychiczny, to zakrawało na naruszenie godności i wolności jednostki! Bileterka coś próbowała usprawiedliwiać i jednak trzeba było wyjść w ten zupełnie obcy tłum.

Po tej najdłuższej przerwie świata Sylwia udała się na widownię jako jedna z pierwszych. Jej nerwy były co prawda napięte jak źle nastrojone struny i powodowały szamotaninę myśli, ale to jeszcze nie powód, żeby zwariować. A tak właśnie Sylwia poczuła się, gdy usiłowała wrócić na swoje miejsce. Znalazła się w tunelu z pluszowych kotar, więc w pierwszym odruchu zamierzała wrócić, myśląc, że pomyliła drzwi.  Tłum widzów napierał i inni zdawali się nie mieć aż takich wątpliwości, chociaż nie ukrywali zdziwienia. Za tunelem znajdowała się zupełnie pusta przestrzeń. Zdezorientowani widzowie chodzili po tej dziwnej widownio-scenie z zabawnymi minami. Po paru minutach bileterki zaprosiły wszystkich do zajęcia miejsc, których oczywiście nie było. Co odważniejsi usiedli na podłodze. Sylwia przypomniała sobie teatr Witkacego i zatęskniła za jakąś poduchą. Po chwili wewnętrznej walki: „No jak siądę w spódnicy z kolanami pod brodą?” odrzuciła klęczącą pozycję na rzecz syreniej i klapnęła na tej chyba czystej podłodze. Miała nawet pomysł z rozpostarciem chusteczki, ale to byłoby zbyt  teatralne nawet w tym teatrze.

Już wszyscy zdążyli się zorientować, że zostali zaangażowania do przedstawienia. To się często zdarza, ale nigdy nie dotyczyło całej widowni. W tym momencie Sylwia mogła pozbyć się poprzednich emocji, bo następne zdawały się wymagać całej energii. Osoba w jasnym ubraniu okazała się prawdziwą aktorką, nagle wstała i zaczęła mówić swoją kwestię. Nie bardzo dało się to odebrać, bo każdy już włączył lornetkowość wzroku i przemierzał widownię w poszukiwaniu następnego aktora. I tu kolejne totalne zaskoczenie. Żaden punktowy reflektor w niczym nie pomagał. Spojrzenia ślizgały się po różnych twarzach i sami sobie tworzyliśmy panoramę jakiegoś społeczeństwa, dzisiaj właśnie naszego. To, co miało za chwilę nastąpić, zdobywało bardzo konkretny, prawie gogolowski grunt.

Oto pojawiły się wreszcie reflektory, ale po chaotycznym prześwidrowaniu widowni wzdłuż i wszerz światła poprowadziły nasz wzrok na sufit. Nie, nikt tu nie zwariował, no może reżyser miał nieco zwariowane pomysły. Tam rozegrała się reszta scen. Klasyczna walka dobra ze złem, a właściwie manichejska równowaga widoczna w podziale sufitu na część boską i szatańską, bez przerwy zakłócana,  pochłonęła widzów całkowicie.

Nigdy jeszcze Sylwia nie wyszła z teatru z bolącymi mięśniami szyi. Ale cóż to znaczy w porównaniu z poświęceniem aktorów podwieszonych pod sufitem. Fakt, że widowisko tak zrealizowane pamięta się na zawsze, tylko czy sens wypowiadanych kwestii nie przesunął się przypadkiem za sprawy techniczne.

14.11.10

Ze zbioru małych próz, sylwy współczesnej, Sylwia rerum, wydanejw 2018 roku przez Towarzystwo Przyjaciół Ostrołęki, s. 180

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *