Od swojego losu nie można uciec…

Fruwał cicho

niby gołąb.

I nikt go nie opłakiwał,

i nagrobku jeszcze nie ma.

Izrael Sztern: fr. wiersza Dla ciekawych

Poeta jest jak człowiek pierwotny. Czyje to słowa? Schellinga? Może z Filozofii sztuki. Nie, raczej nie. On podkreślał głównie, że Natura musi być widzialnym Duchem, zaś Duch niewidzialną Naturą. A zatem jesteśmy tą nierozdzielną mieszaniną. Pisał też, że Materia jest słowem Boga, które weszło w skończoność. Właśnie tak zapewne myśleli ludzie pierwotni, odwołując się do wielu bóstw, ale porównania poety do człowieka pierwotnego raczej nie zaczerpnąłem z Schellinga.

?—?—-?—–?——?——-?——–?———-  ————–  —————  ——————

Wszystko mi się miesza. Moja pamięć przypomina rzeszoto albo szwajcarski ser. Co będzie dalej? Czy zapomnę, jak się nazywam? Może ta sztuczka z alfabetem się sprawdzi: A, B, C, (…) S, Ś! Tak, to przecież Świętochowski! Jasne. Jego książkę pożyczył mi w Wiedniu… Kto? No właśnie – kto? Spotkaliśmy się wcześniej w Warszawie. Jak on się nazywał? Nosił książki Świętochowskiego zawsze ze sobą, jak ja Rilkego, by podczytywać w wolnej chwili. Pamiętam tylko jego smutne oczy o bławatkowym odcieniu. Nadwrażliwcom nieobce jest bezustanne poszukiwanie i zadziwienie światem, stale niezrozumiałym, wszak wiedza o nim to ledwie błysk iskry we wszechogarniającej ciemności. A pierwotni nadwrażliwcy musieli być jeszcze bardziej łasi odkrywania tajemnic. Bliski im także animizm. Zgadzam się z tym aż po koniuszki moich palców u stóp, sam tego przecież nieustannie doświadczam, dotykając ziemi i chłonąc łapczywie urodę świata każdym zmysłem.

Już w dzieciństwie uwielbiałem położyć się na mchu i wsłuchiwać w tajemnicze odgłosy – w szelestliwe wędrowanie mrówek, w miarową muzykę świerszczy, w chroboty zabłąkanej ryjówki czy kantyleny komarów. Specjalnie zamykałem oczy. Moja wyobraźnia budziła się wtedy. Do szelestów mrówek były przytwierdzone na jedwabnych nitkach sylfidy. Im przecież poświęcił jeden z utworów ucywilizowany nadwrażliwiec – Chopin. Przypominały łątki dzieweczki, ale znacznie większe, choć nie mniej subtelne. Ich witrażowe skrzydła tworzyły mistycznie ulotną muzykę, która falowaniem wyznaczała granice lotu. Sylfidy zdawały się być pogodzone z losem, jednak podfruwały to w jedną, to w drugą stronę, jakby licząc na to, że któraś z nitek pęknie i otworzy się bezmiar… To nieobce i nam.

W szatkowanym przez świerszcze na plastry powietrzu zawsze odnajdywałem nieuchronność zanurzenia w czasie. A dokładniej w teraźniejszości, bo jedynie w momencie sprawczego „cyk” działo się TERAZ. Czasami ponad koronami drzew żurawie zamieniały klangor w psalmy, sącząc ku ziemi niesłabnącą nadzieję… Tylko pojawienie się niespodziewanego gościa – ryjówki – mogło mnie wybić z rozmyślań. Odwracałem głowę bardzo powoli i patrzyłem w jej czarne, połyskliwe oczka. Myślałem wtedy, że oto na ułamek sekundy stykają się nasze dusze. Trajektorie źrenic człowieka i zwierzęcia tworzyły jedną linię i miałem wrażenie, że dobrze się rozumiemy. Ja ją – bezbronną ryjówkę, która może za chwilę zniknąć w szponach myszołowa albo puchacza, ona – mnie, bezbronnego człowieka, na którego wkrótce zechce zapolować jeszcze potworniejsza bestia – oszalały z nienawiści człowiek.

Gdy wracałem do domu, już nawet sień była wypełniona przecudną wonią. Jakże smakowicie pachniało tamto ciasto! Mamusia mówiła, że to babka piaskowa, choć wcale nie dodawała piasku. Podpatrywałem, co wsypywała do miski. I nigdy nie chrzęściło, gdy wylizywaliśmy we trzech. Musiało być sprawiedliwie – każdy z nas miał wyznaczoną paluszkiem jedną trzecią miski. Dziadek czuwał nad tym, żeby żaden nie wlizał się w cudzą część. Oj, trudno byłoby się powstrzymać, gdyby nie ten jakiś niezrozumiały wtedy honor. Ale tak właśnie musiało być. Później trzeba się było już tylko nasycić zapachem. Zostawał w kuchni jeszcze długo po tym, jak mama zaniosła babkę bogatej pani, która ją zamówiła, przyniósłszy własne produkty.

            Zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, że wgryzam się w gorący kawałek babki piaskowej, pokrytej złocistą skórką. Na języku rozpływał się miód pomieszany z mlekiem i wonią smolnego drewna, którym mame paliła w piecu. Chodziliśmy po nie z dziadkiem do pobliskiego lasu. Ileż my się z braćmi nawdychaliśmy przecudnych woni – a to pierników, a to jabłeczników, a to puszystych ciast ze śliwkami. Nie mogłem pojąć, dlaczego inne dzieci mogą jeść te pyszności, a my jedynie czasami twarde jak kamień fafernuchy z chlebowego ciasta z marchwią zamiast Lekakh… I prawie nigdy chały. Wszystko przez jakiś honor!

– Izraeleńku, zrozum, to nie nasze. Gdybym was nakarmiła, stałabym się złodziejką. A zarobię ledwie na kartofle i chleb. Sam widzisz.

Dziadek po takich słowach mamy czekał, aż zaśniemy, by się rozszlochać na dobre… Izaak i Izmael naprawdę zasypiali, ale ja nie. Następnego dnia dziadek szedł na długo do domów pobożnych Żydów, by znaleźć takich, którym trzeba było sprawdzić prawidłowość liter w tefilin i mezuzach. Jakże rzadko ktoś zamawiał nowe teksty, prawie nikt do Ostrołęki wtedy nie przybywał, raczej wyjeżdżali niektórzy, pełni jakichś strasznych przeczuć. Jak więc miał coś zarobić sofer – czcigodny kaligraf, nasz uczony dziadek, który znał się tylko na Torze i szlachetnym piśmie?

– Fafernuchy też są smaczne, nawet opiekany chleb bywa pyszny – mówiłem wtedy. Naprawdę stawał się słodki. Nie miałem pojęcia, że to naturalny proces przemiany skrobi, myślałem o małych cudach. Nauczyłem się nie pożądać tego, co mają inni, cieszyć się drobiazgami. Nie wiedziałem, że do tamtej biedy jeszcze kiedyś tak bardzo zatęsknię…

Zmęczona twarz mame z każdym dniem nasiąkała większym smutkiem. Drążył coraz głębsze bruzdy. Kiedy brała mnie na kolana, bałem się, że gdy mnie przytuli, poczuję dotyk chropowatej kory brzozy. Białej, gruzłowatej, upstrzonej ciemnymi plamami. Dłonie też stały się zrogowaciałe, szorstkie, ale tak przyjemnie pachniały. Lubiłem, gdy przeczesywała mi włosy, zostawiając tę słodką woń… Tylu ciast, których nigdy nie spróbowałem. Zapach ojca musiał pozostać tajemnicą. Znałem go tylko z opowieści jako zacnego mełameda w chederze. Zapalenie płuc zabrało tate, zanim skończyłem trzy lata. Moi bracia, bliźniacy, urodzili się już po jego śmierci. To dziadek wybrał dla nich imiona. Nigdy nie widziałem, żeby mame się skarżyła. Może nie miała na to czasu, ucierając bez przerwy coś w makutrze, piekąc i dostarczając pyszności wielu rodzinom. Nie, to raczej znowu honor…

Jakim cudem mnie wykształciła? Ten cud miał na imię mordercza pracowitość. Tak mało wtedy rozumiałem, ale czułem, że nigdy nie założę rodziny. Nie mógłbym skazać kogoś, kogo kocham, na taki niewypowiedziany trud. Dlatego zacząłem stronić od ludzi. Szybko zyskałem opinię dziwaka. By uśmierzyć ból samotności, dziadek wpoił mi, że do Boga każdy chodzi sam. Moją jedyną przyjaciółką i kochanką stała się Poezja, a ona, jak wiadomo,  jest strasznie zaborcza. Wypełnia wszystkie myśli, mości sobie wygodne gniazdo pod powiekami, zagarnia całą duszę. „Kochaj mnie, kochaj mocno, Izraelu Szternie, a nie pożałujesz” – szeptała, kusząc. Cóż więc było robić – zaprzedałem się jej bez pamięci. I nie pożałowałem. Oto idę szarą ulicą, deszcz siecze, wicher chłoszcze jak rozszalała łozina, a ja głowę mam zanurzoną w słonecznej kąpieli, licha kapota przemoknięta, ale mnie grzeje jakiś wewnętrzny żar. „Lux to czy lumen?” – myślę.

Najbiedniejsi często najgłębiej rozumieją poezję – szepcze moja Pani. – Czujesz, więc jesteś.

Aż nadszedł czas, że wolałbym nie czuć. Wolałbym być tą bezmyślną ryjówką, której o wiele łatwiej… umrzeć. W kąciku pod schodami u poczciwych Żydów w Warszawie miałem skromniutkie legowisko. Najgorsza była zima. Spuchłem tak, że nie mogłem nałożyć butów ani palta. Moich gospodarzy i sąsiadów spotkał podobny los. Mówiono, że to skutek choroby głodowej. Pogodziłem się z tym, cóż nam pozostało? I tak nie miałbym po co wychodzić na ulice. Całe getto cuchnęło śmiercią, zakradała się wszędzie, w najgłębsze piwnice i na najwyższe poddasza. Już nawet nie wystawiano w okna szklanek z wodą, bo Anioł Śmierci nie nadążał obmywać miecza… Gdybym wtedy wyszedł, zobaczyłbym samych pierwotnych ludzi. Nasze poszarpane chałaty do złudzenia przypominały odzienie z niewprawnie pozszywanych skór. Widywałem w lustrze szopę skołtunionych włosów, spod której wyzierały wielkie oczy, nadal rozognione. Paliłem się jednak jak lampa z przykręconym knotem. Inni – upodobnieni do pierwotnych ludzi przez głód i chłód – także najoszczędniej jak to możliwe dopalali resztki swojej nafty… Apatia spowalniała nawet ruchy naszych powiek. Po wielu tygodniach coraz rzadziej się je otwierało. Wewnętrzne i zewnętrzne światło przestawały się spotykać…

W tamte potworne dni mówiłam do siebie: „ Śpij, nie wolno za dużo chodzić. Więc się spaceruje w sobie.” I spacerowałam po ostrołęckim parku. Kasztanowce całe były poubierane w kruki i wrony. Chłopcy je nieustannie przeganiali, a ja podziwiałem spryt ptaków. Brały orzech włoski, zrzucały z dużej wysokości i po roztrzaskaniu go miały ucztę. Na to wspomnienie przeszedł mnie dreszcz. Żeby tak choć maleńki orzeszek – odzywał się we mnie instynkt zbieracza… (…)

Znowu wszystko mi się miesza. Myśli trafiają w pustkę. Próbuję usilnie coś odnaleźć, a tam niekończąca się próżnia… Poprzedniej nocy miałem straszny sen. Esesmani z psami otoczyli naszą grupę wracającą z „Szopu”. Musieliśmy wyrzucić wszystko z plecaków. Z mojego wypadło kilka kartofli, cebula i dwa bochenki chleba. Kazano mi przejść na prawo. Później było nas tam już dwudziestu. Popędzono wszystkich na rampę i kazano wsiąść do bydlęcego wagonu. Dopchnięto jeszcze kilkadziesiąt osób wypędzonych z domów. Jechaliśmy, prawie się dusząc w oparach ekskrementów. Długo, bardzo długo.

A później sen stał się przepiękny. Wyszła po mnie Mame. Była taka młoda, o mlecznej cerze bez jednej zmarszczki czy plamki, i powiedziała, że coś dla nas upiekła.

– Fafernuchy? – zapytałem z nadzieją.

– Nie, babkę piaskową.

– Dla nas, nie dla pani Goldtmanowej? – musiałem się upewnić.

– Całą dla was, tylko musicie ją sprawiedliwie podzielić na trzech.

Podała mi rękę, gdy wysiadałem z wagonu. Po chwili objęła mnie i przeczesała mi zbyt długie, strasznie brudne włosy, roztaczając wokół mleczno-miodową woń. Pewnie dlatego wcale nie poczułem zapachu jabłek, który wypełnił pomieszczenie bez okna > – – – ∞

(tekst poświęcony Izraelowi Szternowi, urodzonemu w Ostrołęce wybitnemu poecie piszącemu w jidysz; inspiracją były wspomnienia o nim z Księgi Żydów ostrołęckich, wydanej przezOstrołęckie Towarzystwo Naukowe im. A. Chętnika, Towarzystwo Przyjaciół Ostrołęki i Ziomkostwo Ostrołęckie w Izraelu,  Ostrołęka – Tel Awiw 2002,  kiedyś będzie elementem zbioru Fasetowe dusze)