„Śluby panieńskie”

Można bez cienia przesady powiedzieć, że zdarzało mu się wszystko, co najgorsze. Bo jak inaczej nazwać sytuację, gdy pełen entuzjazmu szesnastoletni ochotnik otrzymał od księcia Józefa Poniatowskiego przydział do… sądu wojennego jako „reporter wtórny”. Miał odczytywać dezerterom wyroki śmierci tuż przed ich wykonaniem! Nie były to wyroki dla seryjnych morderców, tylko dla najwrażliwszych, którzy świadomie lub nieświadomie potwierdzali, że są przeciw zabijaniu, wojnie i całemu szaleństwu świata… Za to właśnie miała ich spotkać śmierć. A Fredro miał nieść przez życie piętno ich rozpaczliwie nieprzygotowanych na taką ofiarę ostatnich spojrzeń. Dane mu było przeżyć cztery kampanie napoleońskie i rozczarować się do polityki cesarza. Gdy nadeszła miłość, okazała się niemożliwa. 19-letnia Zofia była już wtedy żoną hrabiego Skarbka…

Małżeństwo niemal cudem udało się unieważnić w Watykanie, ale później trzeba było jeszcze zmazać grzechy młodości, czyli wykupić frywolne teksty, które rodziły się dla płytkiej, ale ratującej życie rozrywki kolegów. Udało się, ale los okazał się bardzo okrutny. Śmierć nie opuszczała domu Fredrów- ojciec, dwaj synowie, synowa. Druzgoczące recenzje uznawanych dzisiaj za doskonałe komedii przelały czarę goryczy. A jednak Fredro pisał przezabawnie, jakby stale kontrapunktował swoje życie.

Gdy Sylwia dowiedziała się o wyjeździe na „Śluby panieńskie”, przez chwilę się zawahała. Starała się oglądać kilkakrotnie tylko naprawdę wyjątkowe sztuki. Tę pamiętała z tzw. „szkolnych przedstawień”, ale postanowiła pojechać za względu na reżyserię i rolę Jana Englerta.

Już samo organizowanie wyjazdu nabrało cech komediowych. Pomyłkowo podano godzinę spektaklu jako godzinę wyjazdu. Telefony, odwoływanie, przeprosiny. W końcu miała z Sylwią jechać trzecia koleżanka, ale raczej przez grzeczność. Nie ma nic gorszego niż taka przymusowa grzeczność, więc Sylwia bardzo chciała, żeby sztuka zrekompensowała tę niezręczna sytuację. I tak się stało. Rzeczywistość przerosła oczekiwania.

Wejście do kameralnej sali przez fragment szlacheckiego dworku, jakby przekroczenie bariery teraźniejszości, było zachęcające. A dalej niespodzianka- pokryta trawą scena znajdowała się pośrodku, między dwoma skrzydłami widowni. To stwarzało szansę przeglądania się w lustrach cudzych twarzy i odbierania niejako podwójnego spektaklu. Osoby towarzyszące mogły też w chwilach kryzysu (gdy sztuka wydawałaby się nie do zniesienia) porozglądać się za jakimś ciekawym obiektem do obserwacji… Chyba jednak nie musiały.

Dwoje młodych aktorów Sylwia pamiętała z „Kosmosu” Gombrowicza, więc wiedziała, że zapowiada się niezwykłe przedstawienie. Wszyscy zagrali po mistrzowsku. Pojawianie się aktorów z czterech punktów bardzo ożywiało akcję, ale najciekawsze były freudowskie podteksty. O wiele ciekawsze niż kusząca niby Lilith roznegliżowana służąca. Tak sądziła Sylwia, ale pewnie nie zgodziłaby się z nią  męska część widowni.

Cóż wymyślił Jan Englert? Rzecz genialną, bo całkiem prostą. Dziewczęta wraz z panią Dobrójską układały ogórki w efektownych słojach. Ileż dało się powiedzieć bez słów samym sposobem wykonywania tej pozornie nudnej czynności. A palenie figurki mężczyzny zawieszonej na dyszlu bryczki… Jeszcze jakieś maliny. Komedia Fredry nabrała świeżości, cała widownia, a zwłaszcza feministki i antyfeministki mogły się pośmiać bez przekraczania granicy dobrego smaku i sięgania po wulgarność. Jednak można to dzisiaj osiągnąć, jeśli się trochę pomyśli.

Koleżanka Sylwii  (Mariolka) skwitowała wyprawę do teatru krótko: „ Nie cieszę się, że Hania zachorowała, ale gdyby nie to, straciłabym takie świetne przedstawienie.” Siedziały w pierwszym rzędzie, tuż obok stołu, przy którym grano najczęściej. Ma rozważyć wyjazd na kolejną sztukę.

12.10.13

Ze zbioru małych próz, sylwy współczesnej, Sylwia rerum, wydanejw 2018 roku przez Towarzystwo Przyjaciół Ostrołęki, s. 165

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *