To był prawdziwie wirtuozowski popis gry, co nie powinno dziwić, jako że „Męża i żonę” Aleksandra Fredry reżyserowała Krystyna Janda w swoim teatrze „Polonia”… Obsadziła role wyśmienicie – zobaczyliśmy na scenie wcielenia dwóch Chaplinów (czytaj: braci Hycnarów – Marcina i Jędrzeja). Dlaczego skojarzyli mi się z kinem niemym? To proste – obydwaj grali każdym członkiem swoich giętkich ciał, tak żywiołowo i w typowy dla komedii – przejaskrawiony sposób, że chwilami obawiałam się, czy harce, tokowania, podskoki, przeskoki prze szezląg nie zakończą się dla któregoś tragicznym upadkiem ze złamaniem z przemieszczeniem… Były i chaplinowskie laseczki dżentelmenów oraz wielofunkcyjna packa na muchy. Tu, przyznam, wykorzystywane zbyt dosłownie w przeerotyzowany sposób. Wolałam dyskretniejsze „zabawy” ogórkami podczas robienia weków czy manipulacje wokół dyszla w pamiętnych „Ślubach panieńskich” w reż. J. Englerta. Jednak młodzież miała prawdziwy „ubaw” albo i „bekę”, więc bardzo dobrze, w końcu to ona miała odkrywać walory prawdziwego teatru.
Co do obsady dam, czy raczej jednak pań – też niezrównana. Małgorzata Kożuchowska rozwinęła przed widzami przebogaty wachlarz swoich możliwości, bo i ta perełka Fredry daje taką okazję. Od mających wzbudzać u kochanka chęć „pocieszania” skarg, utyskiwań na nieczułego męża, lamentów, narzekań – w kolejnych wejściach otrzymywaliśmy popisy kokieterii, przekomarzań się, wabienia, by za chwilę lubego oddalać. Jednak najdoskonalsza okazała się ta „kobieta namiętna” w chwilach eksplozji gniewu, szaleńczych krzyków, egzaltowanych peror na temat zdradzieckości męskiego rodu… Po takich, doskonale odtworzonych atakach histerii (od macica po grecku hystera), całkiem zrozumiała jest opinia zasłyszana przeze mnie w foyer: „Czekało się, kiedy Kożuchowska wróci na scenę…” Dodam, że mówiła to osoba, która za chwilę ujawniła, iż nie lubi tej aktorki!
Maria Dębska miała mniej popisową rolę fredrowską – pokojówki intrygantki, która pociąga jednocześnie za wszystkie sznurki, ale jednak musi pozostawać w cieniu swojej pani… Zagrała tak brawurowo, że nie dała się zepchnąć na dalszy plan, w czym i nieprzeciętna uroda ma znaczenie. Ja, siedząc w 12. rzędzie, mniej to mogę oceniać, ale panowie z biskich scenie miejsc mieli zapewne większą radość z występów tej aktorki. Jak i z podziwiania świetnych kostiumów Doroty Raqueplo…
Nie sposób pominąć i Tomasza Drabka w roli Kamerdynera, który w swoim nienaprawialnym rozmemłaniu, nieustannym gubieniu za dużej peruki z wyliniałym harcapem wywoływał salwy śmiechu, jak na dobrą komedię przystało.
A wszystko działo się w pomysłowej scenografii Natalii Kitamikado – przesłony z firan, odpowiednio podświetlane, stawały się ekranem, bardzo oszczędnie, ale przekonująco imitującym pokryte tapiserią ściany lub zieleń ogrodu. Najprostsze rozwiązania bywają najlepsze.
U Fredry, do czego nas przyzwyczaił, niezwykle ważny jest tekst i kontekst. Tutaj patetyczne wywody na temat powinności małżeńskich i cnót niewieścich za każdym razem śmieszyły, były bowiem pustosłowiem w ustach specjalistów od zdrad małżeńskich. Na oczach widzów mąż rogacz i jego konkurent czy też uwikłane w trójkąty miłosne panie musieli wykazać wiele „dyplomacji”, by się z czymś nie zdradzić, co oczywiście było niewykonalne… Warto dodać, że Krystyna Janda postawiła na mistrzostwo literackie Fredry, bez nachalnych uwspółcześnień. Już bałam się, że zrozpaczone panie popłyną w kierunku zbyt feministycznem, ale był to tylko jeden namiętny pocałunek. Za to naddatek w postaci celowo sztucznie brzmiącego „ł” scenicznego u współczesnych aktorów zadziałał jako efekt potęgujący wszystkie zastosowane w sztuce rodzaje komizmu.
Zapytałam młodzież z naszej teatralnej wycieczki – też była zachwycona, zatem Fredro w dobrych rękach nigdy się nie zestarzeje, czego dowodem pełna widownia od prapremiery 7 maja.
Dziękuję MBP za ten ciekawy projekt wspólnej wycieczki dinozaurów (ja) i młodzieży na sztukę „Mąż i żona”, jak się okazało – naprawdę „łączącą pokolenia”.
26.06.2022